niedziela, 20 listopada 2016

Kto gra grubo, wygrać musi



Czy potraficie sobie wyobrazić jak nisko musi upaść człowiek który liczy na to że jak rozbawi czytelnika w jakiś sposób to spłynie mu więcej niż minimalna krajowa na konto debetowe? No właśnie, to cały Dres i Dresa pomysły na dochodowy biznes. Nieźle nie? Przyznacie że ma się kurwa tą żyłkę do biznesu. 

Ja już tak, od najmłodszych lat miałem styczność z biznesem. Zaczynałem od handlu. I tak jak mój dziadek zaczynał od handlu zwierzyną. Handlował końmi, świniami, kurami wszystkim co się dało z pola uprowadzić. Tak ja postanowiłem kultywować rodzinne tradycje z ambicją przejęcia biznesu w przyszłości. Nie ma co, facet był dla mnie autorytetem, miał Żuka! Musiał znać się na interesach,nie?! 

Matka kupiła mi żółwia, błąkał się po mieszkaniu już ze dwa lata i pożytku z niego żadnego dlatego z automatu to on był moim pierwszym żywcem i pamiętam jak dziś, siedziałem ze wspólnikiem i szacowaliśmy jego wartość. Grzesiu jak zwykle ślipka wpatrzone we mnie zdawały się mówić. Po co? Dlaczego? Chyba się zesrałem. A ja siedziałem z kartką papieru, kredką bambino i wyceniałem. 4 nogi... cztery gumy turbo, głowa, lizak, zupa, dwa lody, skorupa po zupie... o kurwa grubo! Popielniczka i egzotyczny element dekoracyjny jednocześnie. No, no, przynajmniej cena paczki Maxwellów. Zsumowałem i pokazałem kartkę Grzesiowi, jego oczka się delikatnie zaszkliły... aha...rozumiem, stosunek podaży do popytu, wystrzeliłem z ceną pod sufit. Wiedziałem że kiedy uzyskam tęp spojrzenie Grzesia na twarzy, to cena będzie właściwa. Ok, zredukuję koszty.Żółw nie będzie pakowany, nie wystawiam faktury VAT, zawężam ofertę do promienia 1km od domu by zaoszczędzić na transporcie, żółwia dostarczam osobiście, dobra! Znowu nabazgroliłem na kartce nową cenę i niepewnie obracam ją w stronę facjaty Grzesia. Oho, powieka ani drgnęła, wyraz twarzy
"Po co, dlaczego, chema, hemoglobina" i jest! 
Ustaliliśmy nareszcie. Żółwia sprzedamy za 4,50zł! 

Na migi dogadałem się ze wspólnikiem że jutro dobijemy transakcji z którymś sąsiadem a tym czasem... dobranocka zaraz, Grzesiu zawijaj się sam po ciemaku do domu. Idę niebawem spać, czekają mnie jutro ciężkie negocjacje biznesowe. Myślisz że się nikt nie będzie targował z nowicjuszami!? Muszę nagromadzić sił, widzę cię rano wierny Grzesiu. Nie zapomnij zabrać pieniędzy od rodziców gdyby negocjacje nie ułożyły się po naszej myśli! Grześ poleciał na chatę

Nazajutrz, słonko piękne, wypoczęty i naładowany, wytarłem ślinę z policzka i ubrałem najbardziej świąteczkowe ciuchy jakie miałem. Musiałem przecież budzić zaufanie potencjalnego klienta, gość musiał wiedzieć od pierwszego momentu że ma do czynienia z profesjonalistą. Kosiula zapięta na ostatni guzik nieco utrudniała przełykanie ale za to błysk tej koreańskiej satyny był tego wart. Brązowe sztruksy, które na kolanach miały fakturę leginsów też były przednie. Kronosy, czyli takie gumowe korki piłkarskie do chodzenia po ulicy doskonale komponowały się z resztą kreacji. Brakowało jedynie jakiejś wyjściowej kapotki. Stary miał tylko katany dżinsowe a to się nie godzi poważnemu handlowcowi. Postawiłem na płaszcz matki i to był strzał w dziesiątkę. Szargał się nieco po ziemi ale kurwa... ludzie, był biały i wyglądałem w nim i budziłem zaufanie jak doktor Religa. Byłem gotowy, pozostało oczekiwanie na Grzesia i namierzenie mojego żywca.

Chyba coś przeczuwał jebaniutki bo patrzę... sałata nie ruszona, żadnych ekstrementów a i turtlesa nie ma! Zbiegł czy co?! Od przeznaczenia nie uciekniesz chuju jeden! Tak to już jest w życiu. Sprytniejsze jednostki wzbogacają się kosztem tych bezbronnych, akurat ty jesteś żółwiem i nie spierdolisz mi dostatniego życia i zakupów w osiedlowym bo ty se pomyślałeś że to może zły pomysł. Znajdę cię! I zarobię choćbyś się kurwa w lamparta zamienił.

Ja już porządnie nakręcony szukam swojego stanu magazynowego a wtedy w drzwiach stanął Grzesiu. W ręku reklamówka, taka na dezodorant old spice - może nawet przymała na 
to. Ja patrzę a niżej wystaję mały puchaty ogonek i coś wierzga jakby jeszcze żyło. Kurwa! Grzesiu przytargał jakiegoś małego kota! Ten to się jednak mocno angażuje jako mój asystent, wspólnik, członek zarządu. Warto mieć takiego u swojego boku w sytuacjach kryzysowych. Ma chłopaczyna wyczucie. Żółw znikł ale Grzesiu naruchał kota. Będzie dobrze!

Szkoda tracić czasu, lecim na front bo kot do południa może w prezentowym opakowaniu nie wytrzymać a nie chcielibyśmy być postrzegani w przyszłości jak przedstawiciele providenta. Że tu, niby wszystko ok, będziesz Pan zadowolony a później jeb! Okazuję się że to puszka pandory i że kot też puszka pandory. My chcieliśmy od samego początku budować silną markę do której klienci będą mieli zaufanie dlatego postanowiliśmy nie ryzykować a zagrać w otwarte karty puki puchacz jeszcze żyw.

Idziemy, kilka ulic dalej. Mijamy ulicę Muru Getta Warszawskiego, która jest granicą na mapie lokalnej społeczności. Muru co prawda nie ma ale my wiemy gdzie jest nasza strona a gdzie jest ich. Wchodzimy na ulicę Profitu, nie nazywała się tak, nazywała się jakoś inaczej ale chaty które tam stały sugerowały że to nasz klient docelowy. Nie tam żaden Kowalski który psu czy tam kotu po sobie michę zostawia. My do takich poszliśmy... po których to ich żywiec mógłby nam po sobie michę zostawić. Nas ciągnęło do pieniędzy a po domofonach z zamontowanymi kamerami wiedzieliśmy że to dużo pieniędzy kosztuje. A takich co se kamery w domofony montują będzie stać na fanaberie w postaci tak jakby rasowego kota. Od razu zamigowałem Grzesiowi że rasowy i że jakby ktoś, coś pytał to Grześ ma utrzymać standardowy wyraz twarzy...Ten który natychmiast informuje podprogowo pytającego że w tej małej głowie nie rodzą się żadne odpowiedzi. Ustaliłem że to...to jest to kot rasy Labrador syberyjski!

Po ogonie zauważyłem że produkt sam się nie obroni, musi mieć dobry PR dlatego miałem już gotowy folder w głowie ażeby wartość żywca podnieść na potrzebę szybkiego zysku.
A zatem szliśmy dumnie, ja przodem, Grześ za mną popylał krótkimi nóżkami z kotem w siatce. Wyglądałem pewnie trochę jak Starszy Jehowy z nowicjuszem na ramieniu. Ja, profesjonalista i uczeń który będzie miał zaszczyt przyglądać się ekspertowi perswazji przy pracy. Z niedaleka dochodziły mnie dźwięki kosiarki i już wiedziałem że to moje pierwsze podejście. 

Widzę przez żywopłot starszego Pana który wywija w różne strony kosiarką. Najpierw oceniłem czy nie ogrodnik bo jak tak, to nie ma co ze służbą rozmawiać o poważnych sprawach. Ale po chwili jakaś starsza Pani w drzwiach krzyknęła że kawa gotowa i już dostałem sygnał że o! Jest! Właściciel. Dobrze że babka poszła bo ja z facetami to się lepiej dogaduję. Ta to pewnie zaraz by pół godziny rozprawiała jaki to piękny kotek, i że taki mały, puszysty i jeszcze żywy. I zaraz by darmo chciała a z facetami inaczej, konkretnie, ubijamy biznes i pewna powaga musi zostać zachowana.Podchodzę do furtki i wołam: Proszę Pana! Proszę Paaanaaa!!! Nic nie słyszał przez tą kosiarkę, więc wołam głośniej, Proooszę Pana!!! Głuchy jak pień. Grześ stoi i pewnie próbuje liczyć oddechy a ja już zapieniony z całych sił: Słyszysz mnie kurwaaaa!!! I nagle kosiarka zgasła a nasze spojrzenia się spotkały. Trochę mnie wryło bo mógł usłyszeć jak rzuciłem mięsem i chwilę się zastanawiałem co odczuwa klient który najpierw usłyszał spierdalaj a dopiero potem dzień dobry. Dobra gram va-bank. Dzień dobry! Panie, interes mamy!

Gość spojrzał za siebie jakby szukał tam ukrytej kamery. Ponawiam, Panie, podejdź no Pan, interes mamy! Facet osłupiał ale zrozumiał komendę jak owczarek niemiecki i  powoli zaczął iść w naszą stronę. Rzuciłem do Grzesia żeby potrząchał trochę reklamówką żeby kot zaczął się ruszać bo właśnie teraz ma szansę na nowe, lepsze życie. Na jego miejscu wyskoczyłbym z reklamówki i zaczął żonglować albo kurwa szczekać w rytmie Scatmana. Starszy Pan podszedł, spojrzał na nas i dostrzegł dwóch 7 latków z kotem w reklamówce. Zdenerwował mnie przyznam jak zaczął się z nas napierdalać tak że mu mało rozrusznik nie stanął ale nie mogłem stracić klienta, kot mógł długo nie wytrzymać podróży w naszym dwuosobowym taborze. Byłem nastawiony na cel, na zysk, na sukces. 

Panie! Kota mamy do sprzedania, piękny kot, mały kot, Grzesiu pokaż!. Grzesiu złapał za ogon i szybkim ruchem wyciągnął kota z reklamówki po Old Spisie. Kot tak łapczywie się rzucił na powietrze że zaczął wydawać z siebie dziwne charczenie. Kurwa, popsuł się coś. Wydałem polecenie, Grzesiu, napraw kotka. Facet mało furtki z zawiasów nie wyrwał. Chłopcy! Nie trzeba, daj, daj ja go obejrzę i wyrwał kota z małej rączki Grzesia.Wiedziałem że moja taktyka zadziała, przecież koleś widział też Grzesia a wystarczyło jedno szybkie spojrzenie żeby zrozumieć że to dziecko ma jedną komórkę a ta słabo analizuje! Już Grześ by go ożywił, kot wydobyłby z siebie taki falset że wszystkie ptaszydła na Mazowszu spierdoliły by na biegun północny. 

Ile chcecie za tego kota? No! Zaczynasz gadać chłopie sobie pomyślałem. Nooo za takiego ładnego rasowego kota to cztery lody musimy mieć, i gumy turbo, też cztery! Gość się odwrócił i z moim żywcem poleciał do domu. Czekaliśmy w bezruchu i milczeniu. Po chwili szedł już w naszą stronę, bez kota. Za to w ręku miał 5 tysięcy złotych. Gdy dojrzałem piniążek to włączyło się takie slow-motion a świat zwolnił do 0,5 na godzinę chyba. Udało się, teraz trzeba brać kasę i lecimy do spożywczaka. Gość podszedł i powiedział: Własnym oczom nie wierzę, macie dzieciaki, pięć tysięcy, proszę. Wziąłem kasę i chcąc finalnie i po męsku dobić targu wysunąłem dłoń by mógł ją uścisnąć i tym samym postawić kropkę nad i naszej transakcji. Złapał moją dłoń kciukiem i palcem wskazującym szepcząc pod nosem coś w stylu: nie wieżę...

No Grzesiu! Idziemy, za mną. I w tamtym właśnie momencie dotarło do mnie że będę handlarzem. Odwróciłem się i zawołałem; Panie!!! Ej Panie!!! Gdy już miałem pewność że mam sto procent jego uwagi powiedziałem: Panie! W przyszłym tygodniu będzie żółw! 

sobota, 12 listopada 2016

Za późno


Tak właśnie zakrada się lew w wysokiej trawie na swoją ofiarę. Tak ja, zakradałem się pod łóżko, mniej majestatyczny, nie tak zbudowany i może nawet nie tak zwinny ale w tej chwili tylko wygląd nas różnił. Moja grzywa jest krótsza, nie tak bujna i nie okala mojej głowy. Moja skóra, nie jest tak gładka i złota jak futro króla 
zwierząt ale ja mam za to bokserki kupione od Wietnamczyka, które też mają w sobie to coś, co sprawia że na twarzy pojawia się coś w rodzaju powiedzmy...kurewskiego zaskoczenia. 

To takie spojrzenie które ma człowiek który jest pierwszy raz na safari. No on widział na Discovery lwy na sawannie, gdzieś tam, kiedyś tam, coś tam, kurwa w zoo.  Ale ten WŁA-ŚCI WY wyraz twarzy ma się tylko wtedy kiedy przejedziesz już tym jeepkiem kilkadziesiąt kilometrów po wertepach, już coś tam po drodze 
widziałeś, już coś tam ten 40 stopniowy upał dał się we znaki i w którymś momencie jeepek staje i na własne oczy, z odległości kilku metrów zobaczysz TO, co znałeś tylko z zoo, z opowieści lub widziałeś na ekranie Unitry. Ten wyraz twarzy mówi jedno: O ja pierdole, to naprawdę istnieje.

Całą tą scenę widzę spod sufitu i kibicuję kolesiowi który usiłuję imitować zakradającego się lwa. Rozstawiam łapy i zastawiam drogę innym napierającym myślom z tyłu które drwią, że to raczej jakiś krab któremu w szczypczyk wkręciła się reklamówka z biedronki. Albo jakaś jaszczurka czy inne draństwo z zaburzoną motoryką. Mam to gdzieś, nie i chuj! Będę konsekwentny. Wyglądam jak lew! Może taki lew który przez całe swoje życie mieszkał w zoo i teraz pełza tak gramotnie dlatego że ma strzykawkę usypiającą w dupie ale ok. To taki lew którego co kilka dni bada lekarz czy oby w tej przymałej klatce nie podupada zbytnio na zdrowiu.Bo lekarz musi mieć pewność że będzie ryczeć jak należy w godzinach otwarcia zoo. Dlatego trzeba go usypiać co jakiś czas bo dzikie to jest i nie wiadomo co w łeb strzeli. Roman! Odpalaj, podwójną dawkę! I jeb! Badamy wydolność, przygotuj sterydy!. 

I może dlatego nie wygląda to tak kurwa hollywoodzko, bollywoodzko. Może dla wielu wyglądało by to  bardziej jak niskobudżetowa produkcja czeskiego fikołka klasy B pod tytułem: "Pozor, pozor, budu triskat" ale ja nie pękam, jestem wierny sobie, trzymam się lwa. Jestem już blisko, pod samym łóżkiem, nie na łóżku, tylko pod.Czuję już jedynie ciepły różowy zapach i widzę te smukłe, drobne kobiece kulasy. Posuwam się powoli wyżej, stopy, łydki, kolana, uda i nareszcie docieram do sedna sprawy, zaczynam rozumieć absolut i jakie miał plany. Składam swoje ręce sakralnie na biodrach. Delikatnie łapię za cienkie fragmenty bielizny i mam zamiar je zsuwać gdy nagle, Teddy Pendegrass zakrztusił się przy "Turn off the lights" albo ktoś go złapał za grzdyla i kurwa dusi. Przeczuwając że zaraz ktoś ostudzi moje wietnamskie bokserki gaśnicą namiętności panicznie usiłowałem przywoływać melodię myślami żeby nie zjebać takiego nastroju. I im bardziej myślałem Barry White, Teddy, Modern Talking, kurwa nie! Tylko nie Moder Talking, tylko nie Dieter Bohlen, tylko nie Jo MA HA, JO MA SOŁ! Rammy Shand, nic! Luther Vandross, nic! Noż ja pierdole, już słyszę chłopaków z House of pain i zaczyna się Jump Arround. Co tu się odpierdala?! Dobra, lecę dalej, jebać to, pomyślałem! Starałem się ignorować wszystko co mogłoby mnie oddalić od aktu wulgarnego cudzołóstwa. I szło mi zajebiście do momentu gdy poczułem że jakaś nieludzka moc chwyciła mnie za pas i kurwa ciągnie, ciągnie chyba z całych sił. Ja pier..., co jest?! Nie teraz!

Chwytam za biodra ile natura dała z nadzieją że zaraz przekręcę się na drugi bok i przejdę przez finałową scenę "Pozor, pozor, budu triskat" ale z taką siłą to chyba tylko Michael Jackson wciągał swoich ulubieńców pod pierzynkę, traciłem wiarę w swoje możliwości fizyczne. Podciągnąłem się z całych sił ale moje dłonie wylądowały już tylko na udach. Po atłasowej skórze ześliznę się w kila sekund musiałem działać szybko. Kurwa! Jestem lwem! z całych sił wbijam pazury w uda niedoszłej kochanki. 

Jej krzyk, nie... to był bardziej ryk. Albo jedno i drugie naraz. To taka hybryda, połączenie dwóch dźwięków. Ten pierwszy to krzyk dziewczynki chorej na arachnofobie która nagle zauważa w lustrze że krzyżak wielkości jej pięści wprowadza się w kołtun. A drugi, ciężko opisać...Ale myślę że da się go uzyskać polewając kobietę gorącym olejem w ostatniej fazie porodu.   


I stało się...Stało się dokładnie to co się dzieje w momencie gdy kot zacznie sobie mościć miejsce do spania na twoich jajach. Choćbyś miał zdechnąć nic nie powstrzymasz odruchu ciosu prosto-zamacho-sierpo-niekontrolowanego, oburęcznego, z możliwie największą siłą. Nie da się nic zrobić. Małe pazurki wbijające się w mosznę uwalniają mechanizm który zmienia niebo w sto piekieł. Jedyne co pozostaje po ciepłu namiętności to dziury w dresie po pazurach wystrzelonego w powietrze kota i godzinna pamięć o kochance ze snu. Matrix wygrał i z jękiem okaleczonej piękności w tle, bez litości, wypierdolił mnie przez tylne drzwi na mokry chodnik codzienności. Obolały podnoszę łeb z kałuży i patrzę w tył wycedzając przez zęby: Tfu! Jeszcze tu wrócę!" Przecieram mankietem piach z ust, podnoszę wzrok i wszystko co się działo przed chwilą jest już historią dla gimbusów, przestaje mieć znaczenie. Świat powitał mnie jak zwykle. Leje w pysk z liścia i pokazuje czas.. i już wiem że znowu, wszystko ...za późno.  

7:32 to godzina która zamienia rozłożoną Mariolkę w boks startowy. Różnica jest taka że bramki są już od dawna otwarte, wszystkie konie, woły, wały, jelenie czy co tak kurwa jeszcze biegnie, osiągają już najwyższą prędkość a ja, jak zwykle, za późno. Dżokej który mógłby czasem wbić się na moje plecy i pokazać gdzie mamy wspólnie 
zapierdalać już dawno temu olał sprawę i oddał się swojej drugiej pasji, pije, pali i bawi się świetnie opowiadając zmyślone historie przypadkowym słuchaczom. 

Mówi: Wiele razy już mieliśmy stać na podium tylko mój rumak ma strasznie chujowe poczucie czasu i startuje dopiero jak mu strzelisz w dupę. Wtedy dociera do niego dźwięk wystrzału sygnalizujący start. A jak wiadomo, z kulą w dupie nawet Usain Bolt na podium nie stanie. Dlatego jeszcze nie teraz, jeszcze nie dziś, kiedyś, 
później. Wygramy na pewno i na pewno za późno. Ale jak ostatnio, tak i dziś zsiadłem z grzbietu i chcę się nafikać, nim skończę mój rumak dokuśtyka do mety dzisiejszego wyścigu.

I on tak sobie opowiada a ja usiłuję zrozumieć jak to się mogło powtórzyć. Jak mogłem zaspać, kurwa znowu, za późno!

"Za późno" to moja nauczycielka matematyki dla której ja zawsze byłem dzieleniem przez zero a ona dla mnie interpunkcją. Wzajemnie mieliśmy tak rozkosznie na siebie wyjebane przez cały okres dorastania. Ona zapewne ma nadal na mnie wyjebane. A może tak jak ona w moim, tak ja się wyryłem w kamieniu jej pamięci i może nawet daje co tydzień za mnie księdzu na tacę. Płaci za nadzieję że jestem wynikiem z jej równania. Dopiero długo później, o kilkadziesiąt złociszy za późno, zrozumiałem że tej siwej jaszczurce z kijem w dupie udało się coś w co ona wierzy jak w dzban złota na końcu tęczy.Udało jej się przerzucić przez mur dozgonnej nienawiści do liczb podstawową umiejętność dodawania i odejmowania. I dzisiaj jak opylam piątkę zielonego to wiem jak liczyć żeby dać 3,5 a wziąć za pięć. Wtedy jakoś astralnie ślę do niej szczere i ciepłe: A niech ci ziemia lekką będzie stara bryndzo". 
Dziś już pewnie za późno by móc powiedzieć jej to w lico. 
Wszystko w tym moim życiu jest kurwa za późno.

 "Za późno" to dla mnie nowotwór. To rak z przerzutami który przez całe moje dotychczasowe dresiarskie życie atakuje jakąś część organizmu i zawsze kończy się amputacją która pozostawia blizny. Jak nie jelito, to płuco, jak nie kawałek mózgu, w moim przypadku większy kawałek mózgu to noga. Zdiagnozowane za późno.Wycięte, chwila spokoju, kolejna blizna i znowu. Podobno każdy z nas się rodzi z rakiem i chyba jestem gotów w to uwierzyć ale ja nie doktor nauk, ja jestem dresem. Ja tam mogę rozróżnić ortalion od sztruksu. W tekstyliach trochę siedzę to trochę wiem. Wiem też ze zmienną pewnością że moje "za późno" i pozostawione po nim blizny aż tak bardzo mnie nie szpecą. Przypominają mi o czymś co było, dobrze jest czasem na nie spojrzeć i przypomnieć sobie czego są wynikiem. Zaniedbania? Głupoty? Próżności? Zamyślenia? Dobrze jest móc sobie na część pytań odpowiedzieć. Ale żeby w ogóle postawić pytanie musi być "za późno" w moim przypadku. Mój ziemski bolid po którejś już wiośnie zaczął zapierdalać z zawrotną prędkością. I w sumie kiedyś, jak jeszcze śmigałem Bejcą od Niemca, dziadka, pierwszego niepalącego właściciela, bezwypadkową, serwisowaną w ASO, 15 letnią ale z niekręconym przebiegiem 27 tys.km to nie był to taki duży problem, taki całkiem znośny był, jechałem szybko, nie powiem, trudno było dostrzec wszystko klarownie co tam dres po drodze mijał, ale droga była prosta to co tam, niech zapierdala, tak było. Teraz sprawa się trochę komplikuje, bo tak jak te kilka łuków i długich zakrętów zrobiłem Bejcą z paczką osiemdziesiąt na budziku, już delikatnie lecąc po zielonym, białym i czerwonym, tak teraz mając ponad trzy paczki nową furmaną, szykują się szykany a ja mam trochę zjebane hamulce. W sumie te hamulce to też zagadkowa sprawa. Pogoda, nawierzchnia, siła nacisku, szybkość reakcji. Tyle czynników może zadecydować czy zadziałają odpowiednia do sytuacji. Zobaczymy co będzie, ja tam mam tylko nadzieję że choć raz kurwa nie wcisnę za późno.

Teraz se przypomniałem. Raz tak miałem prowadząc że się zamyśliłem, chuj wie o czym ja wtedy myślałem, wiem że wtedy to żółte Seicento było ze sportową końcówką na wydechu. To o czym wtedy myślałem, depcząc cieniasa musiało być bardzo ważne. A już na pewno ważniejsze od płyty podłogowej czerwonej Toyoty Yaris którą zdołałem na tyle przestawić że mój silnik postanowił o tym poinformować moje kolana. Hamulec wcisnąłem za późno. Po tym psikusie, kilka lat później, to już każda toyota do dla mnie Yaris. I jak widzę ten znaczek hańby, wstydu i złamanego ego to dziś już mam łapę na rękawie na widok tego motoryzacyjnego pawiana. Co nie znaczy że jestem już kurwa bezpieczny. To tylko Toyota a jest przecież jeszcze z tysiąc innych marek których płyt podłogowych jeszcze nie przetestowałem i teraz zapierdalam cztery razy szybciej, grubo, co?! 

Wszystko "za późno"! Za późno przyszła myśl, za późno zrozumiałem te wcześniej podjęte decyzje. Za późno, ty jebańcu, wkurwiasz mnie że stałeś się kluczem którym odkręcam przebite koło w napierdalającym listopadowym deszczu, Tak, wkurwiasz mnie ale dobrze że jesteś zardzewiały draniu w bagażniku. Bo mimo że moknę i pizga, zaraz dzięki tobie przykręcę koło i pojadę dalej. Ty! Przez ciebie to ja muszę zawsze najpierw coś porządnie zjebać by móc później to zrozumieć i naprawić. Ale jedno muszę przyznać Za późno, nigdy żeś nie przylazł za późno. Zazwyczaj, właściwie, a może nawet zaryzykuję w samą porę. No dobra kurwa, na ostatnią chwilę. Ale o dziwo ty chujku Za późno, jeszcze do tej pory, nie przylazłeś za późno. 

Z tym "za późno" to trochę jak ze strachem. Strach odbierany jako słabość, tym strachem się gardzi. I strach jako siła, nazywany chyba inaczej rozsądkiem, i ten się chyba chwali. I tak to pierwsze "za późno", którym się gardzi bo dlaczego wcześniej nie pomyślałeś durniu? I to drugie "Za późno" które rodzi pytanie Dlaczego? i to się chwali jeśli zdecydujesz się na poszukiwanie odpowiedzi.Jest jakaś siła która spaja te dwie, przeciwstawne siły ale kurwa to nie na moją głowę. Mi łysy łeb mówi że "Za późno" zmusza do myślenia i tak jak strach ostrzega nas przed zagrożeniem i dudni w bani by jednak nie skakać z wieżowca bo beton to nie materac, tak "za późno" często jednak całkiem w porę wysyła wiadomość: no ale teraz to się kurwa zastanów! 

Po kilku straconych okazjach, po kilku straconych przyjaźniach, miłościach, i kilkunastu tysiącach straconych złociszach dociera że suma z tego równania "za późno" jest dodatnia w moim wypadku. Suma znalezionych odpowiedzi na "za późno" to suma pasków na moim dresie. Albo jest Adidas albo jest Sadidos, zależy czy to rozczytasz poprawnie. "Za późno" to kawał który wywołuje kwaśny uśmiech na mojej twarzy. Dokładnie w chwili kiedy płenta dochodzi do szczęki. Dociera wtedy do pustej głowy że kawał był o mnie a mi zdecydowanie brakuje dystansu do szelestów. I trzeba zacząć się zastanawiać bo znowu stoję przed lustrem a "Za późno" napierdala się za moimi plecami.

niedziela, 25 stycznia 2015

Lecim




Palę szluga w tych drzwiach i patrze w to bezchmurne błękitne niebo... 
Jest, widzę, leci...


Niewielki ten antykwariat, mały w sumie, ciasny i nawet duszny. Panuje w nim porządek jaki Rosjanie pozostawiają na stołach egipskich restauracji, pasąc się na wakacjach all inclusive. Rozpiździel w iście wschodnio za-europejskim stylu. Chybotliwe, obdrapane regały, rozstawione dziwnie bez namysłu, na nich spoczywają zakurzone, utrudzone książki. Niektóre są ułożone jedna obok drugiej, trzymając się kupy, wyglądają na nowsze, inne leżą jak zdechłe jedna na drugiej. Kilka starych biurek których stare szulfady wymiotują pożółkłymi kartkami z zapiskami, bazgrołami. Na nich kupki książek pism, jakichś płyt, kaset, połamanych długopisów. Podłoga nie wygląda lepiej. Jest dosłownie wyścielona, różnego rodzaju papierami, tu i ówdzie leżą kolejne małe stosy postrzępionego opału z dodatkiem atramentu. Zaraz pod sufitem, miga goła żarówka dając liche żółte światło. Dziwi mnie nieco że jeszcze jest w stanie świecić co chwilę, zamiast zgasnąć na zawsze, darując sobie wieczność wytchnienia. Przyglądam się temu chaosowi i jestem pewien że nic tu nigdy nie było na swoim miejscu, że nie ma żadnego systemu który ułatwiłby szukającemu odnalezienie czegokolwiek. Wydaję się że te wszystkie stosy wspomnień, opowiadań, dramatów, przygód, błędów i kitów są wręcz codziennie przestawiane na inne miejsce, czy celowo, nie wiem. Ale ewidentnie widać że zarządca nie znalazł jeszcze pomysłu jak to wszystko podzielić, poukładać, posegregować, sklasyfikować. I widzę, jak biega ten mały karzeł w przekrzywionych okularach, poddenerwowany po pomieszczeniu i szuka czegoś szaleńczo. Bluzga coś pod nosem, zamiata słabym wzrokiem regały, otwiera szulfady biurek, wyciąga i ciska na podłogę poirytowany że i tym razem nie udało mu się znaleźć tego czego szuka. Biedaczysko, był pewien że odnalazł święty graal ale i tym razem odnalazł jedynie kolejne wkurwienie. 
Ja palę, on szuka, może w końcu znajdzie



Patrzę na te dwie doskonale proste linie które silniki pozostawiły za sobą. Tak wyraźne i proste tylko przez kilka chwil. Zaraz zamienią się w nicość, rozpłyną się w tej błękitnej, gigantycznej przestrzeni i pozostanie po nich tylko mętne wyobrażenie. Tak samo jest z moją pamięcią, sięga tylko te kilka chwil wstecz. A w sumie to chciałbym tak się rozsmakować chwilę dłużej w tym co jeszcze przed chwilą było teraźniejszością, ale jak? Kiedy samolot ma już na liczniku tysiąc kilometrów na godzinę, nie chce zwolnić i pędzi tam gdzieś, przed siebie i nie nawet nie mam pojęcia gdzie? 


- Karzeł wyciąga kolejną książkę z szuflady, przygląda się uważnie. Chyba coś znalazł, otwiera gdzieś w połowie i ...


Coś mi w głowie świta! Patrzę na ten samolot i przypominam sobie siebie gdy moje dresy od kostek do pasa miały czterdzieści centymetrów. Wtedy też często patrzyłem w niebo i przyglądałem się lecącym samolotom. Byłem pewien że jest tylko jedno miejsce gdzie te wszystkie samoloty lecą. I wiedziałem wtedy doskonale że to tropikalna wyspa na drugim końcu świata albo jeszcze dalej. Tam gdzie słońce ma dom i codziennie, osobiście wita każdego mieszkańca z szerokim serdecznym uśmiechem. Myślałem o tych szczęśliwcach, zasiadających w wygodnych fotelach którym usługują piękne panie podając wszelkiego rodzaju słodycze, chipsy i zimną coca-cole. Zazdrościłem nie tylko jedzenia i picia, zazdrościłem im podróży a już najbardziej zazdrościłem im wysokości. Byli wysoko ponad moim podwórkiem, blokami, ponad dzielnicą. Oddalali się z każdą sekundą o kolejne setki kilometrów od mojego świata nawet nie spoglądając na mnie przez okno. A ja, tam na dole stałem przy trzepaku z przebitą piłką i miałem nadzieję że chociaż do mnie pomachają. Nie machali. Chyba właśnie wtedy do mojej drużyny dołączyli nowi gracze, złość i poczucie niesprawiedliwości. Splunąłem na popękany chodnik, przy okazji opluwając swoją brodę i wycedziłem przez jeszcze zdrowe białe zęby: A perdlajcie, tez bede latac! Zapragnąłem latać całym swoim metrowym ciałem. 


- Szelest kartek rozniósł się po pomieszczeniu...


Teraz, w sumie nie wiele później, zauważyłem że tropikalna wyspa to nie jedyny miejsce gdzie można polecieć. Można też polecieć, jak się okazało, w przeciwnym kierunku. Można się zapuścić na daleką północ, wschód, zachód, południowy zachód i tak dalej. Miliony kierunków, miliony miejsc docelowych, miliony lotów, codziennie. Zastanawiam się dzisiaj nad tym całym lataniem. Już mnie wrzucano kilka razy w tą niesamowitą maszynę która wynosiła mnie na wysokości. Szczególnie w pamięci zapadły mi pierwsze trzy, może cztery loty. Jeszcze dziś na samą myśl o pierwszym swoim locie przechodzą mnie ciarki, czuję tą ekscytację, czuję tą ciekawość i adrenalinę. Głos w głowie podszeptywał: To teraz! Mój pierwszy lot! "Katastrofy w przestworzach" z Discovery Chanel nie straszą mnie ani trochę, co będzie, to będzie. Lecimy! Jeśli nawet mam się rozbić to obym tylko przed katastrofą spotkał się z niebem, wyjrzał przez to okrągłe małe okienko na ziemię z wysoka i poczuł się jak pierwszy człowiek na księżycu! 


Chwilę później byłem tam, na górze, wlepiony w okienko chwytałem każdą sekundę i rejestrowałem wszystko co ukazywało się moim oczom, choć nie widziałem prawie nic. Za pierwszym razem nie widziałem zbyt wiele, chyba nie mogliśmy przebić się przez chmury, bo było jakoś tak mlecznie, mglisto, szaro. Nie widziałem ziemi i nie widziałem nieba. Ale to nic, kojący szum silników, wygodny fotel i widok wielkich cycków stewardessy które próbowały wydostać się z przyciasnego uniformu by eksplodować mi prosto w twarz rekompensowały w pełni brak widoczności za oknem. Wtedy to było coś! 


Dzisiaj nieco boję się latać, chyba nawet większość z nas, ludzi. Teraz wiem że muszę wejść na drabinę żeby wymienić przepaloną żarówkę na trzech metrach i już mam delikatne sranie a co dopiero dziesięć tysięcy metrów nad ziemią w metalowej tubie? Dlatego gdy już czuję, i dochodzi do mnie myśl że niebawem będę leciał robi mi się słabo. A coraz gorzej zaczyna się robić od momentu przejścia przez główne drzwi lotniska. Zastanawiam się wtedy czy oby wszystko mam co potrzebne, czy czegoś nie zapomniałem, czy czegoś nie pominąłem? Paszport, pieniądze, gacie na zmianę? Chyba spakowałem... Czas na szybką kontrolę. Ściągaj buty, pasek, rozbierz się do naga, dwa przysiady, przechodzę przez bramkę, nic nie pika, kurwa nie pika i już nie ma odwrotu. Niby wszystko jest dobrze a ja ciągle myślę czy oby na pewno wszystko jest dobrze. Wchodzę na pokład samolotu, usadzam szybko dres, zaciskam pas bezpieczeństwa i sprawdzam sto razy czy już przedarł się przez żołądek i dotyka kręgosłupa. Spoglądam przez okno i widzę jak pakują bagaże, rozpoznaję swoją walizkę. Właśnie szarpie się z nią dwóch chłopów usiłując to ciężkie bydle wrzucić na taśmę. Kurrrwa co ja tam właściwie mam? Po co tego tyle? Po co to brać, ten ciężar, tylko trudniej będzie się wzbić! Biję się w głowę i mówię do siebie: Ty głupi dresie! Rozglądam się dookoła i widzę że nie tylko ja mam schizę, to złe gorzkie przeczucie. Widzę po zaciśniętych pasach innych pasażerów że przechodzą to co ja. Też się widocznie boją latać. No właśnie. Dzisiaj widzę więcej. Widzę więcej szczegółów, analizuję każdy mały nit spajający poszczególne elementy samolotu. Widzę jakieś zadrapania na skrzydłach które zwiastują najgorsze, widzę i słyszę jakieś niepokojące stukania. Wyczulony na wszystko co może być nie tak jak trzeba. Nie potrafię już się oswoić z odrywaniem od ziemi, inni też patrzą na swoje walizy myśląc "po chuj to wszystko"? Wszystko będzie dobrze, szepczę do siebie, ale czy musi być dobrze? Przecież może być też źle, co nie? Nie! Stul pysk! Jesteś już na pasie startowym a silniki wirują nabierając mocy. Hałas narasta a gdy już osiągnie odpowiednią skalę, podpowie mojemu mózgowi że silniki zaraz wybuchną i staniemy w płomieniach. W tym momencie mój wzrok traci ostrość, kostucha bierze solidny zamach a ten ktoś w kokpicie zwalnia hamulec wciskając mnie w fotel... 


Usiłuję spojrzeć w okno, mając nadzieję że się zaraz obudzę, że to tylko koszmar. Miga coś w nim z zawrotną prędkością, wytężam wzrok. O kurwa! Jak to skrzydełko się telepie! Zaraz koniec pasa, otwieram gębę i usiłuję łapać powietrze jak świąteczny karp na stole gospodyń wiejskich chwilę przed obróbką. Za chwilę uniesie się ten cały niepotrzebny ciężar i wzbiję w przestworza. Za późno, już lżej nie będzie, już nie wypierdolisz tego żelazka z walizki którego nawet nie użyjesz. Po co te wszystkie suszarki, tablety i inne zbędne rzeczy? Tak bardzo ci będą potrzebne? Wiedziałem! Trzeba było kurwa nic nie brać, byłoby lżej i nie było by problemu. Ale o dziwo unosi się ten stu tonowy kolos, jakby miał w dupie ten cały ciężar, wzbija się w górę olewając przez co przechodzę. 



Robi się znacznie ciszej, trochę się uspokajam, tętno zwalnia, drgania ustały, wiem że sygnalizacja pasów zaraz zgaśnie ale ni chuja, ja swojego nie odepnę, nie ma mowy, jeszcze nie zwariowałem. Uspokajam się trochę i usiłuję wrócić do siebie. Robi się coraz jaśniej, promienie słońca wdzierają się przez okno i lżą w moje oczy. Usiłuję przyzwyczaić się do blasku, zrozumieć i zaakceptować swoje położenie, uspokajam się coraz bardziej. Nawet bym powiedział że wręcz robi się miło, czas staje, wszystko staje w miejscu a kolory przestają mnie razić. Wyglądam ponownie przez okno i ukazuje mi się ten bezkres błękitu, tylko gdzieniegdzie białe skupiska puszystych chmurek wędrują leniwie w tylko sobie znanym kierunku. Tak tego niewiele za tym oknem, można nawet powiedzieć że jest pusto. Chyba dzięki tej ograniczonej liczbie bodźców dochodzących do mojej głowy uwalniam się od ciężkich myśli i nawet się cieszę że tu jestem, jest ciepło, wygodnie, jest zajebiście lekko. Tu, ponad tym wszystkim co na dole. Tym co na ziemi, dziesięć tysięcy metrów pode mną. Niby wszystko co mam, co teoretycznie ma wartość, co udało mi się zdobyć, życie, jest tam, dziwne że za tym wcale nie tęsknie. Niech sobie tam będą, myślę sobie. Nic co tam, mnie teraz nie obchodzi. Jestem w niebie a moją uwagę zajmuje to co boskie, jestem ponad tym wszystkim. Start mam za sobą, lecę wysoko... Tak się wyluzowałem że nawet pomyślałem że mógłbym poluzować i pas nim organy wewnętrzne zaczną obumierać. A co tam! No pewnie. Dłonie chwytają za klamrę...kurwa! Turbulencja rzuciła samolotem! Czuję że następna para gaci do zmiany! A już było tak dobrze, w mordę! Znowu dyszę, ale mówię do siebie: Weź się leszczu w garść, turbulencje to rzecz normalna, zdarza się. Nie panikuj, widzisz, już znowu lot się wyrównuje, nie spadasz, nie ma awarii, skrzydła całe a i płomieni nie widać. Usiłuję się opanować i wrócić do stanu błogości by lot mógł znów stać się przyjemny. I pewnie by mi się udało gdyby nie nagła, pierdolona myśl o lądowaniu... Lot nadal trwa a ja już myślę o lądowaniu, no nie! Twarde czy miękkie?


- Karzeł przewraca na ostatnią stronę i wczytuje się w ręcznie napisane niewyraźne bazgroły...


"Ci co boją się latać, muszą pełzać. Skazując się na stykanie z różnym podłożem. Gorzej jak na drodze gówno leży i trzeba się przeczołgać...Czy warto? Wiedząc że nie jedna kura przez płot przeleciała..."


- Zamknął książkę, spojrzał w zamyśle na migającą żarówkę, wrócił wzrokiem na książkę, pierdolnął ją od niechcenia w kąt i zaczął szukać dalej...

poniedziałek, 10 listopada 2014

Selfielizm





Była już choroba dzikich krów, ptasia grypa a ostatnio wirus eboli dostał się do Europy ze Stanów przez Afrykę. Jednak nie to jest dziś największym zmartwieniem epidemiologów w całym cywilizowanym świecie. Światowe i lokalne media zgodnie milczą ukrywając niewygodną prawdę głęboko pod spróchniałymi deskami sceny na której zamiast porządnego codziennego dramatu, serwowana nam jest komedia klasy Z która ma odwrócić naszą uwagę od najpoważniejszego problemu XXI wieku . Dlatego ja, jako osobnik na co dzień przebywający z największym zagrożeniem w dziejach ludzkości, czuję się zobowiązany poinformować cały świat zapierdalający na wstecznym biegu o śmiertelnej epidemii, mianowicie epidemii selfielizmu. Nie należy selfielizmu mylić z syfilisem, który, jak głosi teoria, przywieźli marynarze Kolumba po wyprawie do Ameryki. Ten już dawno nie jest "trendy". Selfielizm natomiast już tak. Jest udoskonaloną, nowoczesną wersją odpowiadającą potrzebom dzisiejszego konsumenta i dostał się do europy również z kraju Winnetou, a dokładnie z uniwersytetu Harvarda bo takie rzeczy to "Only in America". Dla sprostowania zamieszczam definicję Selfielizmu.

Selfielizm - choroba umysłowa głównie przenoszona przez facebook, wywoływana przez kompleksy, rodzi silną chęć zaistnienia, chęć zainteresowania sobą innych, chęć bycia kimś innym, ciekawszym, ładniejszym, mądrzejszym, bycia wzorem, idolem, betonowym pomnikiem Rockiego Balboa z triumfalnie uniesionymi rękoma obok którego nikt urodzony w latach 80-tych nie przejdzie obojętnie. Zakażenie selfielizmem natomiast jest wynikiem stosunku z osobą zakażoną, przy czym jedynie osoby wykazujące się całkowitym brakiem intelektu i upokarzająco niskim IQ już po pierwszym kontakcie są nosicielami. Przeciętny człowiek natomiast, wyposażony w zestaw podstawowych pytań: a niby kurwa dlaczego?! Po co? Na co?, posiada dość mocny system obronny który pozwoli mu się ochronić przed zakażeniem. Nieleczony selfielizm prowadzi do uszkodzenia mózgu, zaburzeń psychicznym, utraty świadomości i kontaktu z rzeczywistością. Zakażony nie jest w stanie zaprzestać umieszczania tysięcy autoportretów z ręki, przed lustrem, w windzie, w pożyczonym samochodzie, pod sztuczną palmą w sklepie zoologicznym itd. z widocznym smartfonem, na swoim facebook-owym profilu i, o zgrozo, lajkowaniu i komentowaniu tych scen samogwałtu przez samego siebie. Zakażony umieszcza wywrotowe myśli z kategorii "teorie spiskowe to przy tym chuj!" z uporem świadków Jehowy i misjonarskim poczuciem głoszenia "jedynej prawdy" mającej na celu... nie tam zbawić świat, tylko udowodnić wszystkim że -":ja wiem a ty chujku nie, ale wielb mą postać, znaj mą łaskę i podążaj wytyczoną przeze mnie drogą, wysławiając moje imię jako twojego zbawcy który wyciągnął cię z intelektualnej kanalizacji. No i udostępniaj na swoim wallu moje wyszukane w internecie doktryny, podkreślając pluskwo ty jedna! skąd oświecenie na ciebie spadło". Selfielizm objawia się w wielu formach a jedną z nich jest umieszczanie filozoficznych postów,  głębokich w treści jak kałuże na Nürburgring, dla przykładu umieszczę kilka z nich, autorami są ludzie w zaawansowanym stadium choroby:

1. Dziękuje wszystkim tym ,ktorzy przyczynili sie do tego ze jestem i czuje się Wolnym człowiekiem .:)))).zawsze myślałam ze samotność zabija mnie od środka ...co sie okazało daje mi siłę i możliwość podejmowania decyzji....fajnie ....ludzkie problemy w ktorych tkwiłam ...juz mnie nie interesuja ....mysle przedewszystkim o sobie i moich bliskich....reszta mnie nieinterere....MYsl o SOBIE ...BADZ SOBA I PATRZ W PRZYSZLOŚĆ...IDZ SWOJA DROGA ..BO GDY BEDZIESZ PATRZYL NA LUDZI WCZEŚNIEJ CZY PUŹNIEJ ..TEN WIDOK CI SIE ZNUDZI ..ICH PROBLEMY POMIESZAJA CI W GLOWIE I ZAPOMNISZ CO JEST TWOIM PRIORYTETEM ...CHRON MNIE PRZED TYM BOZE ...:)))
JA

2.Najwyższy czas zmądrzeć i uczyć się na własnych błędach !
od dziś - nowa ja — pełna optymizmu.

3. Dzisiaj jedbnolem 10 kilosow z dziurawym butem, jak sie chce to wszystko jest mozliwe! Tylko treba w siebie wiezyc!

4. Wszyscy wrzucają zdjęcia z maratonów, sal treningowych i imprez.... A ja jako zwykły, prosty chłopak lubię czasem pojechać gdzieś sam, pomyśleć o nurtujących mnie kwestiach... Po prostu się wyciszyć, pobyć w towarzystwie samego siebie, z dala od tego całego zgiełku...

Jak zdarzyłem zaobserwować podczas badań zakażony ma nieopanowana potrzebę informowania wirtualnego półświatka, czyli ludzi których zna jedynie ze zdjęcia, o nowo zasłyszanych truizmach w kuluarach miłośników Faktu, Gazety wyborczej i Pudelka. Musi się dzielić ekskrementami myślowymi nie kończąc na intymnych szczegółach ze swojego wyimaginowanego życia. Informuje o swoim obecnym położeniu, na przykład że aktualnie mości sobie deskę w publicznym szalecie a odór sprawia że muchy w konwulsjach i agonii turlają się po zasikanej posadzce. O tym jak się w danej chwili czuje, że jest smutny/smutna, radosny, szczęśliwa, jebnięta/na niego nie ma określenia. Kolejny przykład to umieszczanie zdjęć różnego rodzaju ludzkiej paszy nabytej w lokalu po Kuchennych Rewolucjach w fikuśnej kompozycji, które zwiastują że za kilka godzin po umieszczeniu owego fotograficznego kulfona jelita będą miały niezapowiedziany ultra-maraton bez przygotowania. A cały ten test wytrzymałości układu trawiennego też ma swoją nazwę, której zarażony nie zapomni umieścić pod tą sztuką alternatywną, najczęściej używaną nazwą tego nikczemnego procederu jest: MNIAAAAAM. I to już jest stan który nie daje nadziei na wyleczenie...Stan który zwiastuje rychłą śmierć mózgu.

A więc jak sami widzicie sytuacja jest śmiertelnie poważna! Wy, jeszcze zdrowi i żywi, musicie mieć się na baczności i bacznie obserwujcie swoje otoczenie aby nie dopadła was epidemia selfielizmu. Jeżeli twój kumpel spogląda w swój telefon częściej niż w oczy swojej kobiety, wiedz że coś się dzieje...i czym prędzej podaj mu fioletową pigułkę szokową firmy "A jebnij ty się w ten pusty łeb". Jeżeli widzisz że profil twojej znajomej wzbogacił się przez dobę o dwadzieścia zdjęć paszportowych wiedz że już się coś stało i niezwłocznie usuń ją ze znajomych. Jeżeli widzisz grupkę ludzi którzy robią sobie selfie przed dyskoteką dla miłośników gwizdków, białych rękawiczek lub Po,po,po poker face, wiedz że facebook się nimi interesuje i czym prędzej spierdalaj bo jeszcze, Boże chroń, przypadkiem znajdziesz się w kadrze i katastrofa gotowa! Dlatego miejcie się na baczności! I doskonale wiem że przykładów jest więcej niż nieznajomych znajomych w przeciętnym profilu zakażonego selfielizmem. Jednak teraz nie mamy już na to czasu, pozostał jedynie czas na działanie i wysyłanie tej informacji dalej w świat aby zapobiec najgorszemu.  Z każdym dniem profili użytkowników którzy udowadniają ludziom takim jak ja, że nie ma takiego dna w które oni nie są w stanie zapukać od spodu, przybywa w tysiącach. A więc sami widzicie że sytuacja jest śmiertelnie poważna, dlatego Adam Dres prosi Was, ludzi którzy jeszcze pamiętają czym jest uścisk dłoni, tych którzy potrafią patrzeć w oczy, ludzi zwykle niezwykłych aby umieściły ten komunikat na wallu zakażonego padalca. Bo kto wie, może komuś przywróci to życie... 

wtorek, 22 lipca 2014

Co ty wiesz o zabijaniu?



Co ja wiem o zabijaniu? Boguś...powiem krótko, nie pierdol! Rozumiem że za twoich czasów, przed setkami nowych modeli telefonów komórkowych, przed tysiącami nowych szczoteczek do zębów Colgate, przed milionami nowych restauracji McDonald's i przed miliardami nowych odcinków "M jak miłość", ogólnie, przed moją erą uchodziłeś za wzór do naśladowania dla aspirującej o miano "supa killa" lumperii ale zrozum ...to było dawno, bardzo, bardzo dawno temu. Jak widać garstka mądralińskich, razem z tobą obraziła się na ewolucję i postanowiła zawiesić się w czasie i przestrzeni ubiegłego wieku, twierdząc że wie już wszystko o zabijaniu. Nic bardziej mylnego przedstawicielu ery dużych fiatów, pisku opon na trawie, dziewięćdziesięciu kul w glocku 9mm i fryzury Dietera Bohlena. Domyślam się że miło było pląsać po parkiecie, nucąc do ucha Bożence "Jo ma ha, jo ma soł" ale świat poszedł naprzód, pojawiły się komputery, amfetamina, samoloty i papier toaletowy, jak mawiał Fred. Kończyły się czasy "Szetlandów", dżynsów z Turcji i białych skarpet okraszonych w mokasyny z frędzlami. Na miejsce pumexu trafiła gąbka i nadszedł czas by poznać zalety stosowania odświeżaczy powietrza. A gdy ja ubierałem dres z kreszu po ojcu, twoja moszna pokonała 3/4 drogi do podłogi i to bynajmniej nie od ciężaru twoich cojones. Dla twojej wiedzy, dokładnie w tym okresie, ober killer w umysłowym belwederze nadał mi tytuł profesora zabijania wcześniej zweryfikowany przez Centralną Komisję do Spraw Unicestwienia i Braku Intelektu. To o czymś świadczy, a mianowicie o tym że w sztuce zabijania jestem ekspertem u którego mógłby pobierać korepetycje sam Putin. Za chwilę cię oświecę dziedzicu mózgu ryby Mola Mola ale najpierw musisz poznać moje zasługi. 

Bo widzisz, jako dumny przedstawiciel gatunku homo-dresus, wyposażony jestem w Chińską maszynką do golenia głowy i w wybitnie pikujące rozumowanie. Dlatego przeprowadzając moje badania naukowe i działania praktyczne skupiałem się na zabijaniu innych i na tym polu, besztając w tej chwili wrodzoną skromność, odniosłem spektakularne sukcesy. Musisz wiedzieć że dzięki determinacji i ciężkiej pracy, 
przez lata moich działań dorobiłem się setek największych wrogów, tysięcy zabitych i co mam nadzieję wnioskujesz, posiadam ogromne doświadczenie. Moje przełomowe i śmiałe techniki bezpardonowego obrabiania dupy prowadzącego do Depresji Rowu Mariańskiego, jak również moje osobiste instrukcje bezpośredniej implikacji fałszywej idei "Umrę za obczyznę" były publikowane na łamach ponadczasowego już "Bydle nie człowiek". Jedenastokrotnie okupowałem pierwsze miejsce na prestiżowej liście "Skurwiel dekady". Stowarzyszenie Perfidnie Oszukanych i Pokrzywdzonych Naiwniaków od początku mojej błyskotliwej kariery aż do 2010 roku, corocznie, wręczało mi pozłacaną statuetkę "Osz to chuj!" Jakby tego było Panu mało, moje działania terenowe były szeroko omawiane na największych w kraju i za granicą, zlotach młodzieży wszechpolskiej która miała wątpliwą przyjemność trafić na mnie w komunikacji miejskiej gdy udzielałem płomiennej prelekcji na dopingu. Po długim, intensywnym i niesamowicie płodnym okresie odniosłem wrażenie że zrobiłem już wszystko co w mojej mocy na tym polu. Zrozumiałem że ukończyłem wieżę Babel zabijania, postanowiłem że nadszedł czas na młodszych, równie zdolnych. Jestem pewien że przy obecnej, dynamicznie rozwijającej się globalnej sytuacji politycznej, stale wydłużającej się liczbie gazów bojowych, potędze propagandowych mediów i duchowej kondycji ludzkości, młodzi adepci owej sztuki dołożą kilka, jak nie kilkanaście pięter nowej wiedzy rok rocznie. Stale pełen wiary i nadziei że wszystko będzie... DOBRZE! 

Ja musiałem ruszyć dalej, głęboka, bliżej nieokreślona potrzeba pchała mnie na nowe wody, w poszukiwaniu nieodkrytych dzikich i nieujarzmionych myśli. Dałem się ponieść wyobraźni z tym jakże mi bliskim, całkowitym brakiem zastanowienia. Na owoce intelektualnego wysiłku nie musiałem długo czekać, zaczęły spadać jak meteoryty, żłobiąc głębokie kratery w moim wykolejonym mózgu. Jeden był szczególny. Morasko, duży i ciężki. Musiał mnie jebnąć w sam środek lewej półkuli bo prawie całkowicie 
zapomniałem czym jest logika. Usłyszałem tylko tępy huk i osunąłem się na ziemię. I właśnie wtedy, po przebudzeniu, dotarła do mnie nagle, przełomowa myśl. Powiem krótko...obecnie twierdzę że najbardziej imponujące wyniki uzyskuję w zabijaniu samego siebie. I to właśnie tu upatruję swoją przyszłość. Na tym polu czuję pełną swobodę działania, nie jestem uzależniony od sytuacji, okoliczności, osobowości osoby przeznaczonej do likwidacji czy innych czynników zewnętrznych którymi muszę manipulować lub się do nich przyporządkować. Tu już nie obowiązują żadne reguły, nie ma żadnych zasad. Jedynym ekwipunkiem który postanowiłem zabrać ze sobą w nową podróż mojego życia to niepohamowana, niekontrolowana i niezbędna wyobraźnia. W ten sposób odnalazłem swoje nowe powołanie, odnalazłem sens istnienia, odnalazłem kurwa Eldorado!

No a co było dalej?! I w piździet...lipa! Zaledwie po kilku dniach zauważyłem że prekursorem nurtu nie jestem! Okazało się że specjalistów od uśmiercania siebie jest...pardon za wyrażenie, bardzo dużo.Tfu! Dość, rozmawiajmy po ludzku. Jest ich w chuj i jeszcze więcej! Postanowiłem się jednak nie załamywać i rzuciłem rękawice największym kozakom! Na początku przyglądałem się uważnie, klasyfikowałem, zapamiętywałem i wyciągałem wnioski. No i oczywiście pogłębiając wiedzę, ostro wziąłem się 
za część praktyczną. Szybko zauważyłem że są dwie główne grupy. Pierwsza to "Cieleśni". Ci głównie skupiają się na uśmiercaniu ciała. Robią to dodatkowo w mało wymyślny sposób i nazbyt często nie angażują w cały proces świadomość. Większość zabiegów robią instynktownie, dziedziczą je często po kimś, kopiują od kogoś lub ze środowiska w którym się uśmiercają. Co zatem oznacza że schematy zachowań des...tfu! pardon, pożądanych, są pochowane głęboko w podświadomości i taki ktoś często nawet nie zdaje sobie sprawy jak zajebiście mu idzie. Dlatego uważam że bez świadomego działania jest to tylko fuszerka, takie tam umiem wszystko i nic. Żadni specjaliści. Dużo bardziej zaintrygowała mnie druga grupa. Umysłowi - To byli prawdziwi wyjadacze, prawdziwe samobójcze maszyny. I nie zajmowali się bzdurami, oni walili w samo sedno, oni uśmiercali nie tylko ciała, oni uśmiercali swoje dusze. Poznałem zatem kierunek i chciałem tych wszystkich speców przegonić w drodze na szczyt, być pierwszym, być najwyżej. Tylko po to by móc wywołać lawinę która wchłonie i zabierze wszystkich tych cwaniaków ze sobą w drodze na sam dół. Ahh te stare przyzwyczajenia. Dlatego Boguś słuchaj teraz mnie uważnie.

Codziennie, o poranku, zwlekam udręczone dniem poprzednim ciało o godzinie która sprawia że mój umysł nie wyjdzie z odrętwienia do momentu aż wrócę do łóżka. Pełzam z mozołem do pomieszczenia które ma spełniać rolę kuchni. Zaczynam wtedy delikatnie, myśląc sobie: Jeszcze kurwa ciemno a ty się musisz przygotować na 12 godzin w fabryce komponentów do urządzeń z zaplanowaną nieprzydatnością. Idź i zrób sobie pierwszą kawę z 14 które dzisiaj jeszcze będą testować twoje serce i pomyśl gdzie ty byś był gdybyś wygrał na loterii jakieś 50 baniek? Wtedy odpalam Red&White-a, zalewam gęstym kawskiem omnadren i wizualizuję sobie te wszystkie luksusy, mercedesy, szampany, dziwki, złoto, kasyna. Robi się miło. - Czas wyprowadzić poranną kombinację lewy, prawy,lewy prawy - Gdy filtr Red&White-a przysmala i zabarwia mi skórę na brudno żółty kolor, ja wyduszam z niego ostatnią, gryzącą chmurę. Ta, powoli i bez litości odsłania rzeczywistość z całą jej brzydotą, szaro-burością ścian i brutalnością ucinając wizję przejażdżki odjebaną Impalą po Sunset Boulevard. -Lewy wszedł na łuk brwiowy otwierając go momentalnie- Myślę jakie mam szanse na trafienie szóstki i czy starczy mi na los. Usiłuję wcisnąć pozostałą połowę filtra do puszki po piwie. Niestety, nie wejdzie, wiem. Jest tak pełna kiepów że jeśli podejmę jeszcze jedna próbę to wybuchnie jak arbuz zrzucony z dziesiątego piętra na betonowy chodnik a wtedy jego flako kiepy rozbryzną się po całym pomieszczeniu. Tym razem nie ryzykuję, dogaszam parodię filtra o blat i ciskam skurwielem gdzieś w kąt. Omiatam wzrokiem otoczenie w poszukiwaniu portfela, otwieram i sprawdzam. Jest niecałe dziesięć złotych... - Prawy prosty przestrzelony choć miał wejść - Gdy chcę się uśmiechnąć perfidnie przypominam sobie że muszę kupić jeszcze szlugi i bilet autobusowy. - Ten już dochodzi celu, lewy sierp na wątrobę wszedł idealnie, krztuszę się pluję krwią z żółcią - Wtedy zaczynam błogo, bez pohamowania narzekać, na wszystko i na wszystkich, to podstawa jeśli chcesz się wykończyć w dobrym stylu. Włączam telewizję, szukam pierwszych lepszych wiadomości. Chłonę informacje o ofiarach, aferach, wojnach, kataklizmach, życiu gwiazd, remisach w ekstraklasie, o gradobiciu nad moim blokiem i nie mogę wyjść z podziwu. 
Ubieram się we wszystkie możliwe uprzedzenia, w cały gniew i zło świata, czasem zastanawiam się "co by było gdyby" ale szybko zwalczam w sobie chęć poszukiwania odpowiedzi. Uznaję że dziś nie warto zadawać pytań, może jutro, może po jutrze? Teraz wkładam dres. - Prawy doszedł do szczęki łamiąc ją w trzech miejscach...- Jestem gotowy. Czas wyjść, czas roboty, czas opierdalania podwładnych, czas zabijać wzrokiem, czas zabijać siebie coraz bardziej, w dodatku z pełną świadomością...

Dlatego Boguś! To ja się pytam teraz ciebie, co ty kurwa wiesz o zabijaniu?! Bo ja i inni mi podobni, zamieszkujący kanalizacje nowoczesnego świata, zabijamy siebie przez 24h, siedem dni w tygodniu od co najmniej dwóch tysięcy lat. Ty odgrywasz role a my działamy całkowicie na serio. I mimo iż świat się szybko zmienia a liczba głowic atomowych stale rośnie, nie widzę aby słupek rtęci pokazywał graniczną temperaturę, nie widzę globalnego ocieplenia. Wręcz odwrotnie, temperatura maleje, wszystko w nas 
się studzi i zaczyna kulić z chłodu. Ludzkie ciała matowieją, wzrok traci ostrość a siniejące usta zapowiadają powolny rozkład, a więc doskonale! Wszystko zgodnie z naszą wolą! Dlatego podkul z pokorą ogon Boguś i uciekaj gdzieś daleko, gdzieś w bezpieczne miejsce, jeśli takie jeszcze gdzieś jest...

niedziela, 29 czerwca 2014

AutoBus, ostatnia krew...



Wtedy z telefonu wydobył się dźwięk...

A w sumie to były dwa dźwięki. Jeden to chyba stopa perkusji dziko napierdalająca w tempie 180bpm a drugi dźwięk to już była cała sekwencja jednego dźwięku która prawdopodobnie miała służyć za melodię do jebnięcia. Gwizdek! Myślę że to ten sam w który dmuchała Kate Winslet, tonąc w scenie finałowej Titanica, brzmiał tak samo. Jedyna różnica polegała na tym że ktoś te trzy dmuchnięcia z zamarzniętego płuca zapętlił i przyspieszył w zderzaczu hadronów. Efekt końcowy, to cyfrowy zapis łupaniny którą można otwierać kokosy i wiercić dziury w młodym mózgu. Dźwięk wystrzelił z urządzenia prosto w moją twarz, była to brutalna egzekucja. Fala akustyczna która dotarła do lewego ucha w mikrosekundę spięła i sparaliżowała mi połowę facjaty która przybrała udarowy grymas. Powieka opadła jak gilotyna w pułapce na szczury i wycisnęła z oka wielką, krystaliczną łzę. Wystartowała błyskawicznie w dół policzka niczym spłoszone zwierze łowne na dźwięk wystrzału z dubeltówki, w szaleńczym amoku piszcząc "Uciekać, spierdaalać! Byle jak najszybciej wykonać na sobie harakiri i rozbić się gdziekolwiek na tysiące mikroskopijnych części, by nastała cisza, cisza wieczna. Jej się to udało ale ja nie mogłem sobie na taki luksus pozwolić, byłem wmurowany w otoczenie. Rozglądałem się przerażony i zdziwiony. Bo przecież gwizdkołupanina też musiała dotrzeć do innych towarzyszy podróży ale nikt nie zareagował, nikt nie szepnął nawet, nie szturchnął, nie posłał spojrzenia z komunikatem "Kurwa, zabiję!" No nic! Jakby zupełnie nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji. Ten po pijaku zmajstrowany gimbus, którego matka z histerycznym płaczem, z rozrywającym bólem, i słusznie, wydała na świat pod koniec lat 90 miał w dłoni kurwa broń akustyczną i w każdej chwili mógł wcisnąć klawisz głośniej. Wiedziałem że muszę wykazać się odwagą, chłodnym rozumem i bezwzględnym poświęceniem. Sytuacja była patowa, swobodnie mogłem poruszyć jedynie paluchem w za dużym adidasie dlatego o duszeniu gołymi rękami, jebnięciu z grzywy czy innych technikach perswazji bezpośredniej nie było tutaj mowy. Mała bestia z udarowym pilikiem mp3 była na końcu autobusu, nie miałem szans się tam dostać. Dlatego jedynym wyjściem w tej chwili było rozwiązanie dyplomatyczne. A zatem rzekłem

- Ty mały kutasie, wyłącz to kurwa! Ale już!

Gimbus natychmiast przeskanował otoczenie kręcąc głowiną i usiłując namierzyć z których ust wydobyła się prośba. Zatrzymał się na wykrzywionym czerwonym pysku co oznaczało że mnie dostrzegł. Zmarszczył ślipka fałszywie. Badawczo, kantem oka zlustrował otoczenie. Spojrzałem mu głęboko w oczy i wtedy dotarło do mnie! Kropla potu rozpoczęła wędrówkę w dół po moich plecach. Ta się nie spieszyła, sunęła powolnie slalomem między kręgami jak ślimak, zostawiając za sobą klejący ślad. Wywołała nieprzyjemny, zimny dreszcz, po czym niewzruszona wsiąknęła się w gumę od gaci. Zrozumiałem że zabrałem się do bomby od dupy strony i właśnie przeciąłem nie ten kabel. Mechanizm zegarowy zaczął przyspieszać a moje szanse rozbrojenia malały z każdą sekundą. Okazało się że akurat ten gimbus był z tych co potrafią zawiązać buta samodzielnie i właśnie skumał że nikt inny oprócz mnie nie jest dla niego zagrożeniem. Że też musiał mi się trafić kurwa jeden z dziesięciu! Wiedział że ma przewagę, nie mogłem się przecisnąć i go skapiszonować. A więc posiadał też coś na kształt logicznego myślenia i potrafił ocenić ryzyko. A więc kurwa jeden na sto! Gimbus nie odrywając wzroku, przygryzł wargę, skierował swój brudny palec na boczny przycisk i pogłośnił jebaninę o jeden stopień...zawyłem, uderzony gumowym kablem dźwięku. Jeden do zera. Musiałem zmienić taktykę, zostały dwa kable. Jeśli teraz popełnię błąd to jak to wszystko pierdolnie...Musiałem wykazać się niebywałym sprytem i pewną rę.. yyy.. językiem. Musiałem mieć ludzi po swojej stronie, musiałem przemówić do ludu.

Ludzie! Ludzie! Czy wy już Boga w swoich sercach nie macie! Czy ten barbarzyński i bezpardonowy zamach na sztukę która jest fundamentem największych dokonań ludzkości nie zasługuje na waszą pogardę i gniew? Czy już zapomnieliście o przodkach swych, przelewających krew na polach wielkich bitew, walczących dzielnie o wolność przyszłych pokoleń przy dźwiękach potężnych bębnów? Czy już zapomnieliście o niebiańskich harfach, melodiach dzieciństwa tulących was do snu? Zapomnieliście o disco relax na polsacie? Zapomnieliście, widzę wasze spuszczone głowy Judasze, wstyd wypełniający wasze członki... zapomnieliście o muzyce towarzysze, zapomnieliście. Dlatego pozostajecie obojętni na czyn gimbusa który zasługuje na chłostę strunami kontrabasu. Apollo jednak litościwy a jam że jego posłańcem, mówię do was, opamiętajcie się! I zejdzie z drogi Conchity Wurst, wróćcie do korzeni bo inaczej biada wam bracia i siostry. Zostaniecie straceni, wrzucą was w mainstream rozpalony, a tam będzie już tylko radio Eska, płacz i zgrzytanie zębów. Dlatego na mocy mi danej przez rozgłośnie radiową, ku opamiętaniu przypomnę wam czym muzyka jest.

Dziś moi drodzy tak jak ja przed laty, spójrzcie w studnie przeszłości... Od tysięcy lat, wszystkim cywilizacjom, kulturom i religiom, wielkim wojnom i rewolucjom, najwybitniejszym ludziom na świecie zawsze towarzyszyła... nie, nie kupa, muzyka! Muzyka pozwalała zmieniać bieg historii, zagrzewała nas do walki, doprowadzała do spektakularnych pojednań, inspirowała do działania, skłaniała do refleksji i przyczyniła się do wzrostu sprzedaży alkoholu. Pozwala nam wyrażać siebie, mówi o naszych pragnieniach, marzeniach, smutkach, mówi o nas dziś i mówi o nas jutro. Wpływa na nasz nastrój, potrafi nas rozbawić, pocieszyć, zasmucić. Bogurodzica wydzierana z gardeł Polskich wojaków do dziś doskonale urzyźnia glebę Grundwaldu krzyżackimi gnatami. Piosenki Barrego White zwalczyły nie jeden niż demograficzny a Piasek...nie Piasek nie...ten nic nie zrobił. Ale ważne jest by pamiętać o innych wielkich artystach, twórcach nastrojów, mistrzów muzycznego rzemiosła. Przykładów z przeszłości można mnożyć, na każdego Chińczyka mamy co najmniej po dwa szlagiery z każdego gatunku który rodzaj ludzki wymyślił i sklasyfikował. A dzisiaj co? Co dzisiaj się stało z muzyką? Włączasz na przykład telewizję a tam co? Gwiazdy setek różnych talent show-ów wymiotują tekstami w stylu "Poczytaj mi mamo" ozdabiając ryło miną medytującego Dalajlamy. Niby że to takie głębokie, metafizyczne doznanie, dodaje juror który wie tyle o muzyce co Beduin o systemie nawigacji satelitarnej. I jara się on i jara się publika, ślina ścieka po pyskach i wtedy kropką nad i jest kultowa już sentencja brzmiąca "nowa jakość"... A ja myślę że jakość tego, jak modnie teraz mawiać "wykonu" to jakość reklamówki z tesco. W sumie nawet schemat odbioru przez ludzi ten sam. Bierzesz, jedną, drugą, trzecią do domu, nie zastanawiając się zbytnio jak ma to wpływ na środowisko, w tym przypadku też na ciebie, taki poziom świadomości moi drodzy! Taka sytuacja – mawiał mój ziomek. A po przytachaniu tego rwiącego się gówna na chatę, po kilku minutach wypierdalasz to do kosza. Głębokie, nie? Głębokie to to może i jest, bo głębia kojarzy mi się z dnem. Te same bliźniacze dźwięki, refreny, jebane gwizdki, dyskoteki. A radio? Większość stacji zalewa masy importowanym ścierwem, tym zachodnim, tym najbardziej śmierdzącym. W modzie teraz kolaboracje przodków zbieraczy bawełny, tych już dzisiaj mieszkających w malowniczych rejonach Beverly Hills z klonami Grodzkiego. Drą ryja o gettach, strzelaninach i wszystkich tych przerażających rzeczach do których na owych przedmieściach dochodzi, prawda? Obwieszone tombakiem autorytety dla dzieci z zespołem wyjałowionego mózgu wskazują jedyny słuszny kierunek rozwoju muzyki. Tombakowe myśli, dokładnie przeanalizowane przez zespoły specjalistów dostarczą słuchaczowi niezbędnych rad, jak zostać ober-ofermą. Jakby tego było mało, mamy jeszcze coverowców. Tych co to usiłują odpalić petardę drugi raz, po kilkunastu latach od sylwestra w którym została wystrzelona. Oczywiste jest że nawet jeśli ją podpalisz ponownie jakąś kurwa neo, nano, techno nowoczesną zapalniczką, fajerwerków z tego nie będzie. Cierpimy dziś na ospę coverowców, która swędzi i szpeci nasze uszy i dusze. Dzisiaj tych których jeszcze kilka lat temu wypierdalali na bruk z barów karaoke wielu nazywa muzykami,śpiewakami. Jak można tak, się pytam!? Musimy z tym skończyć dlatego dziś macie szanse na zmianę kierunku biegu dzisiejszego świata moi ludzie! Dzisiaj możecie stać się nieśmiertelni, możecie zostać bohaterami historii, rewolucjonistami o których pamięć będzie trwać wiecznie. Niech wasz heroizm, odwaga i szlachetność będzie fundamentem dla przyszłych pokoleń! Dlatego bracia i siostry pora zadać decydujący cios! Skierujcie swój gniew na ostatnie drzwi, tam skąd dochodzi hymn Antychrysta świata muzyki i zróbcie co trzeba!

Zamknąłem oczy i zamieniłem się w spartanina. krzycząc.

- Jeśli nie Leonidasem to niech dzisiaj będę waszym Ryśkiem Peją z koncertu w Zielonej Górze, wiecie co robić! Wiecie co rooooobiiiić!!! Koniec z popem, koniec z Kombi, koniec, koniec, koniec!

Koniec trasy! Panie! Coś Pan kurwa oszalał?! Wysiadaj Pan...


Kierowca wkurwiony wlepiaj we mnie swój wzrok a ja nagle stałem w pustym autobusie, nie było nikogo, nie było gimbusa i jego jebaniny...Jestem sam...? Jak Maleńczuk, jestem sam...

niedziela, 6 kwietnia 2014

AutoBus, pierwsza krew...


Ten roboczy dzień miał się niczym nie różnić od pozostałych pięciu spędzanych w moim osobistym miejscu odosobnienia, mianowicie w robocie, której z całego serca i z całkowitym brakiem szacunku, szczerze nienawidzę.Tak, tak, nie wspominałem, pracuję. A gdzie pytasz? A to już zależy z kim rozmawiam. Dla jednych jestem dilerem, dla innych weteranem wojny w Iraku, postrzelonym w pachwinę, (na wypadek gdyby ktoś uparty chciał zobaczyć ślady po kuli w miejscu publicznym) czasem aktorem, muzykiem, jakimś artystą. Zależy w jakim stanie jest dupencja która poleciała na mój szeleszczący dres lub gach który nabrał odwagi by się sprawdzić z samcem alfa. I jest jeszcze jedna wersja, ta prawdziwa, ta która za każdym razem rodzi w głowie jedno i to samo pytanie: "Jak do tego kurwa doszło?"...Na odpowiedź, niestety nigdy długo nie czekam, przychodzi natychmiast, smakuje jak krople żołądkowe, bez cukru, podawane trzęsącą ręką, 70- letniej higienistki z czasów mojej podstawówki. Kilka lat temu skazałem się na Shawshank wybierając kierunek "jakoś to będzie" zamiast "turystyki i rekreacji" na Warszawskim AWF-ie. Wybór ten pociągnął za sobą konsekwencje w postaci posady w sam raz na moje kwalifikacje! Pracuję w fabryce komponentów do urządzeń z zaplanowaną nieprzydatnością. To znaczy że produkujemy małe wadliwe części, do urządzeń przeznaczonych dla klientów telezakupów, tych z wyobraźnią. Jeśli kupiłeś kiedyś coś, czego przed zakupem nie miałeś w ręku, miało wysoką cenę, myślałeś że jest zajebiste i jedyne, a co po kupnie i dostawie zdążyłeś uruchomić dwa razy, po czym  warknąłeś pełen zdziwienia "Ty! Ewka! To gówno już się chyba zjebało!" to w jakichś 90% procentach pochodzi to nie z Chińskiej fabryki a z fabryki w której spędzam większą część mojego życia i to między innymi dzięki mnie się wtedy wkurwiasz. A na wkurwianie to ja mam monopol od kilku lat. Ale nie pomyśl sobie że jestem jakimś zwykłym robolem! O nie, nie. Jestem... kierownikiem grupy. Mam pod sobą aż pięć człeko-podobnych istot do wykonywania moich poleceń. Przeszedłem serię treningów i szkoleń dzięki którym awansowałem na wyższe stanowisko. Pierwsze szkolenie, dwutygodniowe, z tabliczki mnożenia na kalkulatorze jakoś przeszedłem, nie było lekko. Prawdziwe schody zaczęły się gdy musiałem mnożyć, dodawać, odejmować i dzielić pod kreską, na kartce! To na wypadek awarii liczydła, health and safety rules, nie ma że boli. Gdyby Kryszna nie udzielił mi korepetycji z programu 3 klasy, byłbym skończony, a tak, niech go ręka Boska chroni! Udało się! Dalej było prościej. Trening z pompowania i jazdy paleciakiem przeszedłem brawurowo, został skrócony z dwóch tygodni do 10 minut, tak kurwa dałem czadu na zakręcie z obciążeniem z egzaminatora. Zaczęło się standardowo, zanudzał mnie zasadami bezpieczeństwa, zagrożeniami, limitami wagi, dobieraniem odpowiedniej prędkości do wysokości załadowanego towaru i całą resztą tych bzdur o których zapominasz zaraz po zdaniu egzaminu. Następnie przeszliśmy do części praktycznej, egzaminator stanął na palecie i symulował załadunek o wysokości metra sześćdziesięciu i wadze około 130 kg. Miałem wykonać zakręt o kącie 90 stopni w jedną z alejek magazynu. Przeszedłem do działania natychmiast, mi tam dwa razy tłumaczyć nie trzeba. Szarpnąłem paleciaka tak jak szarpie się sanki z młodszą o pięć lat, rozkapryszoną siostrą, faworyzowanym oczkiem w głowie jebniętych rodziców. I tu mnie egzaminator zaskoczył przyznam, jakby wyczuł że nie będzie to zwykła przejażdżka. 
Szybkim ruchem padł na kolana i chycił się jednej z desek drewnianej palety, zdążył jeszcze wydusić z siebie Jezuu...stu... ale było już za późno, wchodziłem w zakręt na pełnej mocy młodego konia w dresie. Przy 45 stopniu usłyszałem trzask wyrwanej deski i świst wykatapultowanego ciała. Gdy się zatrzymałem i obróciłem okazało się że jeszcze leci w pozycji srającego pasa z deską zaciśniętą w dłoniach. Przyznam się że trochę narobił mi stracha, dźwięk który wydał stykając się z żelbetonem sugerował że organy wewnętrzne mogły pozamieniać się miejscami. Podszedłem i sprawdziłem czy nie wypadły z niego jakieś wnętrzności ale flaków nie było. Chyba cały, wyciągnąłem pieczątkę z tego co jeszcze przed chwilą było marynarką podstemplowałem certyfikat i tym samym zdałem egzamin celująco. Później było szkolenie typowo manaDŻerskie o nazwie mk ultra. Wywieranie wpływu, ukryta perswazja, manipulacja, sabotaż. I tak z menadżerskiego cielaka profesora Jose Delgado staję się bykiem Murciélago po wejściu do fabryki. Odwrócono eksperyment na potrzeby firmy i działa jak trza. Teraz mam wszystko co niezbędne by umiejętnie panować nad swoim zespołem. Dzięki zdobytej wiedzy z dziedziny neurolingwistyki znacznie lepiej komunikuję się ze swoimi androidami, a moje polecenia są lepiej rozumiane. Nauczyłem się że "Jazda, kurwa do roboty bo na twoje miejsce jest stu innych" słusznie odbierane jest jako wyraźna prośba o większe zaangażowanie w wykonywaną czynność. Nieśmiertelne "Jest kryzys, tylko najlepsi zostaną, a resztę wypierdolą!", móje ulubione, budzi w grupie jakże zdrowego ducha rywalizacji, od razu widać kto z jakiego błota został ulepiony. Muszę przyznać że dzięki szkoleniu odniosłem sukces, trzymam krótko za mordę i dzięki temu jeszcze żyję w tym przybytku. Litość i szacunek do człowieka zostawiam w szatni. Wyciągam je z kurtki po 12 godzinach pracy, po 5 minutach marszu do autobusu i po 30 minutach w autobusie. I tak 
miało być też dzisiaj jak już wspominałem. Standardowo, po zeskanowaniu źrenicy, ręki i wypalonego numeru na dupie wyszedłem głównym wejściem z resztą styranego bydła i ruszyliśmy w stronę przystanku autobusowego, który był zaraz za bramą fabryki. Prowadziła do niego prosta alejka z krzywej, szarej i dziurawej trelinki która testowała wytrzymałość kostek bardziej niż szpilki Lady Gagi. Po jednej stronie był trawnik z ostu, Zielona mila, a po drugiej parking podzielony na dwie części. 
Jedna dla tych z biura, ja mówię na nich, biurwy, i druga dla właścicieli polonezów, tico i lanosów, dla nawozów po prostu. Nad fabryka jak co dzień wisiała czarna chmura z której zacinał zimny deszcz prosto w pysk, ot taki codzienny prezent z niebios dla klasy robotniczej. Stłoczeni szliśmy wolno, jak pingwiny podczas zamieci. Choć większość budową ciała nie przypominała pulchnych, arktycznych zwierzątek z połyskującą sierścią. Bliżej im do sępów. Zwisające nisko bezbarwne twarze kołyszące się na wychudzonych, długich szyjach w rytm powolnych, szurających kroków. Sterczące, garbate grzbiety, usiłujące nakryć zwisające łby, niczym za krótki kaptur. Widok zabijający zainteresowanie u wyznawców kapitalizmu. Idziemy. Jeszcze kawałek, widać przystanek, zaczyna się... 


Głowy powolnie się unoszą a twarze jakby ożywają i przybierają posępną minę, w oczodołach rodzi się błysk i lada moment zapłonie żywym ogniem. Zaczynają iść coraz żwawiej, ich sylwetki sztywnieją i nabierają ludzkiego kształtu. Tak się dzieję gdy mózg skalkuluje ilość osób i przeliczy ją przez powierzchnię dachu przystanku. Właśnie wtedy syrena zaczyna wyć, czerwony kogut wiruje szaleńczo, a z wewnętrznych głośników wydziera się, Run, Forest, run! I tak zaczyna się Run po miejsce pod dachem. Deszcz dalej bezlitośnie napierdala chcąc zmyć z ich ciał resztki człowieczeństwa. I tak pełzanie, przeradza się w chód, chód w marsz a marsz w chód Roberta Korzeniowskiego. I pędzą na złamanie karku pod wiatę, rozpychając się łokciami zaciekle, podcinają, szarpią, przewracają i tratują słabsze osobniki. Robię krok w bok i czekam w połowie Zielonej mili aż stado przebiegnie. Ja dochodzę sobie powolnie, zawsze ostatni, hmm... "zawsze ostatni"? zamyślam się na chwilę. No nic! Wracam na chodnik, właśnie wchodzą w lekki łuk! Patrzę, oceniam że mają jeszcze około stu metrów. zakładam się z samym sobą i obstawiam gonitwę. Nabierają tempa, nie jest jeszcze za późno! Typuję sztukę! Jest! Czerwona kurtka przeciwdeszczowa! Ten! Nie jest przemoknięty, będzie ważył mniej, jest szczupły, ma realne szanse. Ale zaraz! 
Ten mały w czapce z daszkiem! Niski fakt, ale krępy i silny, ciała fruwają na boki, rozbijane jak kręgle! Widzę ogromną determinacje ale czy wytrzyma, jeszcze 70 metrów a on daje z siebie wszystko, ryzykuję! Dycha na małego! Dycha na małego!

Eeeeeee, nie weszło kurwa, gruby padł na dwudziestym metrze i zaraz zaczną go reanimować. Ale czerwoną kurtkę dogonił! :) Wkręcił go w swoje gąsienice i ten też już leży. Mijam go, wygląda jak rozjechane jajko. Spoglądam na niego z góry, uśmiecham się pogardliwie, myślę sobie: dobrze że na ciebie nie postawiłem. No nic... może jutro dopisze mi szczęście, dochodzę do przystanku i co? Co? Podjeżdża autobus, w samą porę. wchodzą, nie, nie wchodzą, upychają się, ładują się, jeden drugiego wpycha w wypełnioną do granic możliwości przestrzeń. Towarzyszące jęki, uchy i achy drażnią moje uszy. Jest ich tylu... nie ma chuja, kilku musi siedzieć u kierowcy na kolanach. 
Nie mam wyjścia, wejść muszę. Jak zwykle, wybrałem środkowe drzwi i najpierw grzecznie ostrzegam: Róbta mi tu miejsce, bo jak nie to wchodzę na pełnej! Nikt się nie odezwał... Ale nie mam im tego za złe, po drobnych ruchach i kilku jękach uznałem że mieli dobre intencje. Szkoda, to za mało. Biorę sprawy w swoje ręce, głęboki wdech i wydech, trzy długie kroki, prawie takie które odmierza rugbista przed podwyższeniem, jednak bez kroku w bok, wszystkie trzy w tył. Pochylam tułów, uginam lekko kolana i przechodzę do pozycji startowej. Dres wydał dźwięk, podobny do tego który wydaje cięciwa łuku napinana do strzału, łoże wyprężone do granicy pęknięcia. Nie ma odwrotu, jestem gotowy, ciało nabiera temperatury, nawet najmniejszy mięsień napina się twardnieje jak granit, serce zaczyna pompować litry krwi na sekundę, żyły nabrzmiewają na skroniach a oczy zachodzą czerwoną pajęczynką. Jestem Jonahem Lomu fabrycznego autobusu, nie!, Lomu to za małoooo! Jestem całym ośmioosobowym młynem drużyny Nowej Zelandii! Przeczuwający katastrofę, cicho popiskujący i popuszczający w sztruksy pasażerowie wiedzieli że nic już nie jest w stanie odwrócić tego co nadchodzi. Podniosłem łeb do góry, jebnąłem z adidasa i nastąpiła detonacja ładunku energii...aaaaaaaaaaa!!! 

Uderzyłem, huk tej bomby rozerwał ciszę na miliardy mikroskopijnych kawałków. Autobus wyrwało z asfaltu i przesunęło o pół metra w stronę osi jezdni. Nie mieli żadnych szans. Mieli za to szczęście. Gdyby ich żebra, wątroby i reszta wnętrzności nie przejęły siły uderzenia to pewnie rozerwałbym autobus na pół i nici z jazdy. Choć to teraz nie ważne, ważne że byłem w środku a drzwi za mną się cudownie zamknęły. Karoseria wydała dźwięki jasno mówiący "Mogę jebnąć w każdej chwili!"
Nie miałem wątpliwości, smród potu, popsutych zębów i pierdów wyciśniętych podczas uderzenia tlił się i wił bezlitośnie między nami, dusząc jak anakonda. Przy tym ścisku konie w transporcie do Włoch maja warunki jak Niemiecki zespół pieśni ludowej, w trasie koncertowej po Bawarii. Kierowca postanowił ruszyć...


Silnik autobusu dławił się, wył, ryczał, rzęził i dudnił. Potężny hałas stawał się coraz głośniejszy, silnik najwyraźniej uznał że to ostatnia chwila by wołać o pomoc. Kierowca jednak nie znał litości i z furią chłostał w amoku mechaniczne szkapy po spracowanych grzbietach pedałem gazu, usiłując wbić go w asfalt pod autobusem. Napierdalał, raz po raz w ten nieszczęsny kawałek metalu i postrzępionej gumy jakby chciał zadeptać jakiegoś nieśmiertelnego karalucha.Jednak jego rumakom upłynął termin przydatności jakieś czterdzieści lat temu i sprawa była jasna, było tylko jedno wyjście. Kierowca wrzasnął: Ktoś wysiada albo, no. Ni chuja, nic z tego nie będzie! Był to znak że czas na wytypowanie, hmmm, w sumie szczęśliwca który uniknie niedotlenienia mózgu ale za to jego nogi będą musiały się zmierzyć z 10 kilometrową trasą która 
wiedzie przez dzielnice w której wskaźnik przestępczości przekroczył normę dwudziestokrotnie. A po dwunastu godzinach w fabryce, szanse wybrańca na przemknięcie niezauważalnie przez labirynt pełen wygłodniałych wilków wyglądają jak Pete Doherty po strzale. Szalone ślipia wędrowały pospiesznie skanując wkoło aż tu nagle...jeeest! Tłuściutki koleś na tyle autobusu, wystarczyło spojrzenie 80 głodnych i rozwścieczonych pół ludzi, pół trupów żeby w głowie tej spasłej owieczki zapaliła się czerwona lampka z komunikatem, lepiej spierdalać! Po szczęśliwcu został tylko smród a kierowca krzyknął: Chyba pójdzie! I jeszcze raz wcisnął guzik do zamykania drzwi. I na tym etapie byłem prawie pewien że druga część mojej codziennej gehenny minie bez niespodzianek, tak się jednak nie stało...

W ostatniej chwili, ba! W ostatniej sekundzie, gdy harmonijkowe drzwi miały wydać ostatni trzask oznajmujący początek jazdy, szybkim, sprężystym susem, nie wiadomo skąd, wbił się między gumowe uszczelki jakiś kurwa kolorowy emo, popo, chuj wie co... jakiś gimbus! I w sumie to olałbym sprawę bo kierowca nawet go nie zauważył i nikt nie pisnął słowem bo szczaw, nawet z plecakiem ważył jakieś dwadzieścia kilo więc problemu poprzedniej natury nie było, kierowca ruszył. 
Jazda to się zaczęła gdy ten mały chujek jakimś, tylko sobie znanym sposobem wcisnął rękę w kieszeń i wyciągnął telefon. I to też bym w sumie olał, jechałem, to było najistotniejsze ale kiedy ten... ten mały drań wcisnął guzik po którym wydobył się dźwięk, wiedziałem że to nie będzie rutynowy powrót, wtedy się zaczęło...